Archiwum kategorii: Kącik Literacki Uczta

Poemat Nazaretu (Leon Łopata – Opowiadanie)

1.

Nazareńska mieścina świeciła pustkami, tylko samotne cienie wodziły po piaskowo-żółtych budowlach rozpłomienionych blaskiem księżyca. Ciche pochodnie gasły, a osada składała się do snu… Tylko Maryja, młoda dziewczyna patrzyła na szalejące chłodne ognie księżyca… Wśród nich nagle stanęła biała zjawa, która przedstawiała się dostojną, postawną, lecz zarazem oślepiającą bielą. Głos rozległ się, a był on męski i stateczny:

-Raduj się, łaski pełna, Pan z Tobą!

Trudno odgadnąć czym emanowała zlękniona twarz Maryi. Ja? Łaski pełna? Pan ze mną? Słowa te musiały głęboko rozedrgać Maryję, która była kobietą niezwykle skromną, nie szukająca poklasku i uwielbienia. Biała zjawa przenikając te myśli dodała tonem spokojnym, lecz pełnym patosu:

-Nie bój się Maryjo, bo Bóg Cię obdarzył łaską. Oto poczniesz i urodzisz syna, i nadasz mu imię Jezus. Będzie on wielki i zostanie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da mu tron jego Ojca Dawida. Będzie królował nad domem Jakuba na wieki, a jego królestwo nie będzie miało końca.

Maryja patrzyła ze zdumieniem. Cienie jej twarzy zawstydziły się, a postura ciała się rozmyła. W krótce jednak młoda dziewczyna zebrała myśli i dostrzegła; że to co się dzieje nosi w sobie znamiona Boga. Nie było dla niej do pomyślenia, by sprzeciwić się Stwórcy, nieśmiało więc tylko spytała:

-Jak się to stanie, skoro nie znam pożycia małżeńskiego?

Tak! Nie zwątpiła, lecz cicho spytała, jak ma to się wykonać! Pełna pobożności nie rozumiała, ale wierzyła…

-Duch Święty zstąpi na Ciebie i osłoni Cię moc najwyższego, dlatego Święte, które się narodzi będzie nazwane Synem Bożym.

Maryja zdumiona wpatrywała się w zjawę, ta zaś kontynuowała:

-Oto twoja krewna Elżbieta pomimo starości poczęła syna i jest już w szóstym miesiącu, chociaż uważa się ją za niepłodną. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego.

Dziewczyna pełna trwogi, choć bez cienia zwątpienia odrzekła:

-Jestem służebnicą Pana, niech mi się stanie według twego słowa.

Zjawa znikła, a Maryja pełna sprzecznych uczuć zbierała myśli. W końcu każdy uzna jej ciążę za owoc rozpusty – jest bowiem niezamężna! Ale czy dobry Bóg mógłby ją opuścić? Nie… Dlatego Maryja kładzie się do snu z myślą o Bożej opiece.

Ciemnie nocy wzburzają się, Maryja jednak nie mogła zasnąć. Syn Boży? W jej łonie? Dla Boga nie ma nic niemożliwego… – powtarzała, powtarzała i powtarzała utwierdzając się we wierze. Panie, bym tylko nie zwątpiła – modliła się. I tak aż po kres sił i zaśnięcie…

2.

Zorze świtu rozbłysły, a ludzie wyszli ze swych domów ku sprawowaniu pracy. Maryję także zbudziło świeżo wschodzące słońce. Gdy tylko zebrała się powstała i udała się do swego ukochanego – Józefa.

Mężczyzna gdy tylko ją ujrzał spojrzał na nią czułym, rozrzewnionym wzrokiem i przemówił:

-Maryjo, co sprowadza Cię do mnie?

-Józefie, wczoraj stało się coś, co przekracza mój rozum, lecz w co szczerze wierzę. Zjawa Boża rzekła, że jako dziewica pocznę i porodzę Syna, któremu nadamy imię Jezus…

Józef oniemiał i zamilkł. Jego oczy wzburzyły się, czy właśnie jego ukochana nie powołuje się na świętości, by usprawiedliwić swą narzeczeńską zdradę? Czy nie kłamie mu w żywe oczy? Nie… Ona nie mogła by kłamać. Znał ją i widział jej dobroć. Dobroć szeroką i rozognioną, prawdziwą i silną, dogłębną i twórczą. Taka właśnie była Maryja…

-Nie wiem co nawet odrzec… Trudno mi zawierzyć się twemu słowu… Pozwól mi zasięgnąć odpowiedzi u naszego Pana…

-Dobrze, Józefie…

Rozeszli się w nerwowej aurze, która dzieliła ich serca krwawą łuną…

***

Boże mój Stwórco, rozjaśnij to, co się wydarzyło w moim sercu, jeśli tylko jest tak, jak mówi ma narzeczona daj mi znak, choćby subtelny i kruchy, a ja przystanę na twą wolę… – modlił się Józef.

Klęczał w ogrodach oliwnych, pełnych smukłych, delikatnych drzew. Tak, by nikt go nie spostrzegł. Modlił się i modlił, z jego twarzy płynęły pot i łzy, co są ostrzejsze niż krew…

W beznadziei odpływał myślami od modlitwy – myślał o Maryi. Ta, którą szczerze pokochał miała nosić dziecko, które było mu obce… 

Panie, nie przychodzisz, a więc to, co mówi Maryja jest nieprawdą. Z miłości do niej nie skaże jej na publiczne zniesławienie, lecz po kryjomu ją oddalę… Jeśli jednak tylko to prawda przyjdź, o Panie… Ja będę czekał w modlitwie…

W końcu znużony cierpieniem zasnął odpływając w spokojnych toniach nieco szorstkiej trawy.

***

Sen Józefa był głęboki, w krainie nocnej iluzji pojawiła się nagle jednak zjawa, która ogłosiła mu uroczyście:

-Józefie, Synu Dawida, nie bój się przyjąć twojej żony Maryi, gdyż to, co się w niej poczęło pochodzi z Ducha Świętego. Urodzi ona syna, a ty nadasz mu imię Jezus, gdyż on uwolni swój lud od grzechów…

Józef zbudził się śpiesznie i powstał dziękując Bogu.

-Dziękuję Ci Boże – szeptał – za to, że zesłałeś na Maryję wielką łaskę oraz za to, że me podejrzenia okazały się błędne… Błogosławię Cię wielce, a ty wspomóż mnie, bym nigdy już nie zwątpił w Maryję…

Józef wychodząc z ogrodu radosnym tchem pobiegł ku domowi Maryi. Przydrożna kurzawa wydobywała się z pod jego sandałów, gdy ten biegł ku swej ukochanej. Gdy tylko ją ujrzał rzucił się w jej ramiona i nieprzepartym tchem wykrzyknął:

– Maryjo, oto zjawił mi się we śnie anioł i ogłosił, że to co mówiłaś to prawda. Już nigdy nie zwątpię w twe słowa, boś jest wybrana przez Boga…

Maryja cała roziskrzała, jej modły w końcu znalazły zrozumienie! Ciepło objęła Józefa i podziękowała mu za to, że przy Niej wytrwał w wierze i zaufaniu…

Polny Krzyż (Leon Łopata – Opowiadanie)

Leon Łopata – Polny Krzyż

Sędziejowiczanom dedykuję

Wśród letniej zaduchy wóz unosił się nad sypkim dymem przydrożnym, przecinając ścieżkę położoną wkoło dorodnych złotych lipcowych łanów zbóż. Aleja rozkwitła od przydrożnych jesionów napawała woźnicę szczęściem, nic dziwnego, bujne drzewa niby strojne olbrzymy okalały drogę dumnie jej patronując czyniąc powrót z targowiska rzeczą ujmującą, wręcz nastrojową. Takim się ono jawiło dla Romana, chłopa w wieku dojrzałym.

Skwar był coraz dociekliwszy, mężczyzna przeczesywał tylko dłonią skroń od potu, nie doskwierały mu temperatury, gdyż wracał z potrzebnymi artykułami gospodarczymi. Ale to też było niczym przy ponownym spotkaniu rodziny. Dzieci pewnie oczekują go doglądając inwentarza, żona za to przygotowuje jakąś strawę na to upalne popołudnie. Z takim skarbem warto pracować w znoju na roli, gdyż człowiek wie, że jego starania dążą ku bytowi rodziny…  Czyż można mieć większą motywację?

Roman odpływał swym prostym, lecz jakże wrażliwym umysłem w świat marzeń… Przywita swe ogorzałe od słońca dzieci oraz swą małżonkę jaśniejącą w promieniach letniego słońca. Później myśląc o swych podopiecznych ruszy w pole na żniwa, by zebrać owoc swej mozolnej, oddanej pracy. To wszystko dla nich…

***

Nagle na horyzoncie rozigrały się kobaltowe zorze, które niby żwawa mgławica oblekły całe niebo. Wśród dudniących piorunów masyw napierał w kierunku Romana… Tak znikąd? Tak, dokładnie! Było to zupełnie niespodziewane…

Roman przerażony tylko się przeżegnał i zastygł w bezruchu. Burza rozogniała okolice swymi błyskawicami, które niby lawinowe łuny uderzały w okoliczne drzewa i krzewy. Uderzy także i w niego! Nawet się nie spostrzegł a już gęsty, ulewny deszcz przemókł jego ubranie czyniąc je ciężkim i obrzmiałym. Nie to jednak teraz go trapiło, pioruny były coraz bliższe i zarazem celniejsze…

Roman przemierzał okolice swym przerażonym, rozedrganym wzrokiem. W polu widzi krzyż, ten polny krzyż, który wierni postawili w swej bezgranicznej pobożności. Dziwne, tak jakby na niego czekał… Nie zastanawiając się mężczyzna podbiegł do krzyża. Wyjąkał niezgrabnie Zdrowaś Mario i… czekał… już nie na ratunek, lecz na zgon…

***

Święta Mario… Matko Boża… módl się za nami wszystkimi… – wyjąkał i nagle… piorun uderzył…

***

Burza dobiegła końca, zaś szosą mknęła zmartwiona gromada ludu głośnie odmawiająca różaniec. Wyglądała jak zaczarowana procesja, która nie utraciła swej wiary mimo tragedii jaka ją spotkała. Gdzie jest Roman? Ten poczciwy człowiek był światełkiem okolicy, duszą towarzystwa i kompanem wielu chłopów. Co raz pomagał w pracach rolnych innym chłopom oraz wspierał potrzebujących. Nie raz pożyczał ostatnią kromkę chleba tym, którym się nie poszczęściło. Taki już był, no właśnie… był… Teraz nie żyje…

Lecz co to? Jakie czary, jakie dziwy, on żyje! Klęczy pod drewnianym, poczerniałym krzyżem, Polnym Krzyżem!

Kondukt żałobny rozpromieniał, on żyje, on żyje! Wszyscy rzucili się w kierunku ocalałego, on jednak cały czas zwracał wytężony wzrok ku niebiosom… Nikt nie odważył się przerwać tej czcigodnej chwili….

***

Dzięki Ci Panie! Tyś mnie ocalił!

Ehhh, życie, życie… (Leon Łopata – Opowiadanie)

Ehhh, życie, życie…

Zapach kwitnących łąk zazieleniającego się parku upoił moje zmysły. Spacerowałem samotnie, kręcąc się wzdłuż alei dumnych drzew, które stały w szeregu niby szachowe piony. Wiosna jest cudowna! Szczególnie, gdy ma się w sercu beztroskę i… miłość…Przeszła obok mnie, tak, że miałem wgląd w jej głębokie, urzekające, rozpływające się w swej toni niby ocean błękitne oczy. Do tego promienie niewinnie wtapiały się w rozświetlone pejzaże jej jasno-bladych włosów, które to unoszone przez podmuch wiosenny sięgały ku niebiosom. Przeszedłem kilka kroków, po czym instynktownie obróciłem się w jej stronę, jakby nie mogąc oderwać się od jej lśniącej aparycji. Zobaczywszy jej oczy zwrócone ku mnie rozradowałem się ogniście, aż nietaktownie, ona za to zmieszana czekała na mój pierwszy krok…

Przedstawiwszy się ująłem jej dłoń pod wpływem boskiego szału, ona za to swym niemym wzrokiem również oszalałym z zakochania przyjęła gest mej miłości. Nie bacząc na rychły charakter znajomości udaliśmy się do pobliskiej kawiarni, gdzie to pochłonięci rozmową wtapialiśmy się w siebie wzrokiem tak namiętnym i dogłębnym, że aż pięknym…

***

U progu lata, w cieniu wiosennych porywów i zachłannych promieni słońca spotykałem się ze swą miłością w tamtejszym parku niemalże codziennie. Wiedliśmy życie skupione wokół miłości. Nasze żarliwe pocałunki były swego rodzaju dowodami naszego uczucia, uwypuklając jego boskość. Nasze emocje dryfowały w kierunku przyszłości, tak, że już moja miłość bez zaskoczenia spojrzała na mnie, gdy uklęknąłem przed jej obliczem. Ja także bez zdziwienia przyjąłem słowo „tak”.

Wtedy rozpoczęły się dla nas czasy nieskazitelnej miłości, która przyćmiewała życie. Kochałem ją bezpamiętnie, tak jak i ona mnie. Roztapialiśmy się w miłości, stając się coraz dojrzalsi i pewniejsi swej przyszłości. Byliśmy w końcu po słowie! I tak, istotnie, gdy słońce zaczęło unosić się z gracją dostojniejszą niż w każdy inny dzień roku przyrzekliśmy sobie u ołtarzy miłość. I kosztowaliśmy rozkoszy małżeńskich, aż po smutny i dżdżysty październik, który miał zwiastować najgorsze…

***

Szliśmy parkiem w ciszy, wiedzieliśmy bowiem jaki czas nadchodzi. Złota jesień przemijała, a my wiedzieliśmy, że tak jak drzewa uwiędną, tak też moją miłość opuści życie. I istotnie, chodziliśmy po parku coraz rzadziej, aż w końcu nasz park stał nam się zupełnie obcy. Przykuta do łóżka marniała patrząc zza firanek na świat. Cieszyliśmy się jednak, tak na siłę i od niechcenia. W końcu jednak nawet ogień prawdziwej miłości przestał razić jej twarz, niegdyś tak uśmiechniętą, dziś noszącą znamię cierpienia.

Nie minęło wiele czasu, gdy jej domem stał się szpitalny hol. Byłem przy niej, a ona coraz marniejsza cieszyła się z jednego – że z okna szpitalnego był widoczny park. Taki, jak ten, w którym się poznaliśmy. Sam nie wiem, czy widok ten bardziej ją przygnębiał czy niósł ukojenie, w każdym bądź razie wyglądała tam aż po swój ostatni dzień…

***

Siarczysty mróz stąpał po ziemi, a ja szedłem pośród mórz granitu. Każdy nosił na sobie piętno czyjegoś życia, tchnienia wydanego w głuchej ciszy wszechświata. I była też tam moja miłość, a jej imię zasypał śnieg. Łzy zamarznięte raniły moją twarz, a wichura wdzierała się pod płaszcz ubrania. Zapaliłem znicz i odszedłem, bo cóż mogłem zrobić? Ehhh, życie, życie… 

Leon Łopata: Ehhh, życie, życie… [Kącik Literacki Uczta]

Ehhh, życie, życie…

Zapach kwitnących łąk zazieleniającego się parku upoił moje zmysły. Spacerowałem samotnie, kręcąc się wzdłuż alei dumnych drzew, które stały w szeregu niby szachowe piony. Wiosna jest cudowna! Szczególnie, gdy ma się w sercu beztroskę i… miłość…Przeszła obok mnie, tak, że miałem wgląd w jej głębokie, urzekające, rozpływający się w swej toni niby ocean błękitne oczy. Do tego promienie niewinnie wtapiały się w rozświetlone pejzaże jej jasnobladych włosów, które to unoszone przez podmuch wiosenny sięgały ku niebiosom. Przeszedłem kilka kroków, po czym instynktownie obróciłem się w jej stronę, jakby nie mogąc oderwać się od jej lśniącej aparycji. Zobaczywszy jej oczy zwrócone ku mnie rozradowałem się ogniście, aż nietaktownie, ona za to zmieszana czekała na mój pierwszy krok…

Przedstawiwszy się ująłem jej dłoń pod wpływem boskiego szału, ona za to swym niemym wzrokiem również oszalałym z miłości przyjęła gest mej miłości. Nie bacząc na rychły charakter znajomości udaliśmy się do pobliskiej kawiarni, gdzie to pochłonięci rozmową wtapialiśmy się w siebie wzrokiem tak namiętnym i dogłębnym, że aż pięknym…

***

U progu lata, w cieniu wiosennych porywów i zachłannych promieni słońca spotykałem się ze swą miłością w tamtejszym parku niemalże codziennie. Wiedliśmy życie skupione wokół miłości. Nasze żarliwe pocałunki były swego rodzaju dowodami naszego uczucia, uwypuklając jego boskość. Nasze emocje dryfowały w kierunku przyszłości, tak, że już moja miłość bez zaskoczenia spojrzała na mnie, gdy uklęknąłem przed jej obliczem. Ja także bez zdziwienia przyjąłem słowo „tak”.

Wtedy rozpoczęły się dla nas czasy nieskazitelnej miłości, która przyćmiewała życie. Kochałem ją bezpamiętnie, tak jak i ona mnie. Roztapialiśmy się w miłości, stając się coraz dojrzalsi i pewniejsi swej przyszłości. Byliśmy w końcu po słowie! I tak, istotnie, gdy słońce zaczęło unosić się z gracją dostojniejszą niż w każdy inny dzień roku przyrzekliśmy sobie u ołtarzy miłość. I kosztowaliśmy rozkoszy małżeńskich, aż po smutny i dżdżysty październik, który miał zwiastować najgorsze…

***

Szliśmy parkiem w ciszy, wiedzieliśmy bowiem jaki czas nadchodzi. Złota jesień przemijała, a my wiedzieliśmy, że tak jak drzewa uwiędną, tak też moją miłość opuści życie. I istotnie, chodziliśmy po parku coraz rzadziej, aż w końcu nasz park stał nam się zupełnie obcy. Przykuta do łóżka marniała patrząc zza firanek na świat. Cieszyliśmy się jednak, tak na siłę i od niechcenia. W końcu jednak nawet ogień prawdziwej miłości przestał razić jej twarz, niegdyś tak uśmiechniętą, dziś noszącą znamię cierpienia.

Nie minęło wiele czasu, gdy jej domem stał się szpitalny hol. Byłem przy niej, a ona coraz marniejsza cieszyła się z jednego – że z okna szpitalnego był widoczny park. Taki, jak ten, w którym się poznaliśmy. Sam nie wiem, że widok ten bardziej ją przygnębiał czy niósł ukojenie, w każdym bądź razie wyglądała tam aż po swój ostatni dzień…

***

Siarczysty mróz stąpał po ziemi, a ja szedłem pośród mórz granitu. Każdy nosił na sobie piętno czyjegoś życia, tchnienia wydanego w głuchej ciszy wszechświata. I była też tam moja miłość, a jej imię zasypał śnieg. Łzy zamarznięte raniły moją twarz, a wichura wdzierała się pod płaszcz ubrania. Zapaliłem znicz i odszedłem, bo cóż mogłem zrobić? Ehhh, życie, życie…