Archiwum kategorii: Kącik Literacki Uczta

Polny Krzyż (Leon Łopata – Opowiadanie)

Leon Łopata – Polny Krzyż

Sędziejowiczanom dedykuję

Wśród letniej zaduchy wóz unosił się nad sypkim dymem przydrożnym, przecinając ścieżkę położoną wkoło dorodnych złotych lipcowych łanów zbóż. Aleja rozkwitła od przydrożnych jesionów napawała woźnicę szczęściem, nic dziwnego, bujne drzewa niby strojne olbrzymy okalały drogę dumnie jej patronując czyniąc powrót z targowiska rzeczą ujmującą, wręcz nastrojową. Takim się ono jawiło dla Romana, chłopa w wieku dojrzałym.

Skwar był coraz dociekliwszy, mężczyzna przeczesywał tylko dłonią skroń od potu, nie doskwierały mu temperatury, gdyż wracał z potrzebnymi artykułami gospodarczymi. Ale to też było niczym przy ponownym spotkaniu rodziny. Dzieci pewnie oczekują go doglądając inwentarza, żona za to przygotowuje jakąś strawę na to upalne popołudnie. Z takim skarbem warto pracować w znoju na roli, gdyż człowiek wie, że jego starania dążą ku bytowi rodziny…  Czyż można mieć większą motywację?

Roman odpływał swym prostym, lecz jakże wrażliwym umysłem w świat marzeń… Przywita swe ogorzałe od słońca dzieci oraz swą małżonkę jaśniejącą w promieniach letniego słońca. Później myśląc o swych podopiecznych ruszy w pole na żniwa, by zebrać owoc swej mozolnej, oddanej pracy. To wszystko dla nich…

***

Nagle na horyzoncie rozigrały się kobaltowe zorze, które niby żwawa mgławica oblekły całe niebo. Wśród dudniących piorunów masyw napierał w kierunku Romana… Tak znikąd? Tak, dokładnie! Było to zupełnie niespodziewane…

Roman przerażony tylko się przeżegnał i zastygł w bezruchu. Burza rozogniała okolice swymi błyskawicami, które niby lawinowe łuny uderzały w okoliczne drzewa i krzewy. Uderzy także i w niego! Nawet się nie spostrzegł a już gęsty, ulewny deszcz przemókł jego ubranie czyniąc je ciężkim i obrzmiałym. Nie to jednak teraz go trapiło, pioruny były coraz bliższe i zarazem celniejsze…

Roman przemierzał okolice swym przerażonym, rozedrganym wzrokiem. W polu widzi krzyż, ten polny krzyż, który wierni postawili w swej bezgranicznej pobożności. Dziwne, tak jakby na niego czekał… Nie zastanawiając się mężczyzna podbiegł do krzyża. Wyjąkał niezgrabnie Zdrowaś Mario i… czekał… już nie na ratunek, lecz na zgon…

***

Święta Mario… Matko Boża… módl się za nami wszystkimi… – wyjąkał i nagle… piorun uderzył…

***

Burza dobiegła końca, zaś szosą mknęła zmartwiona gromada ludu głośnie odmawiająca różaniec. Wyglądała jak zaczarowana procesja, która nie utraciła swej wiary mimo tragedii jaka ją spotkała. Gdzie jest Roman? Ten poczciwy człowiek był światełkiem okolicy, duszą towarzystwa i kompanem wielu chłopów. Co raz pomagał w pracach rolnych innym chłopom oraz wspierał potrzebujących. Nie raz pożyczał ostatnią kromkę chleba tym, którym się nie poszczęściło. Taki już był, no właśnie… był… Teraz nie żyje…

Lecz co to? Jakie czary, jakie dziwy, on żyje! Klęczy pod drewnianym, poczerniałym krzyżem, Polnym Krzyżem!

Kondukt żałobny rozpromieniał, on żyje, on żyje! Wszyscy rzucili się w kierunku ocalałego, on jednak cały czas zwracał wytężony wzrok ku niebiosom… Nikt nie odważył się przerwać tej czcigodnej chwili….

***

Dzięki Ci Panie! Tyś mnie ocalił!

Ehhh, życie, życie… (Leon Łopata – Opowiadanie)

Ehhh, życie, życie…

Zapach kwitnących łąk zazieleniającego się parku upoił moje zmysły. Spacerowałem samotnie, kręcąc się wzdłuż alei dumnych drzew, które stały w szeregu niby szachowe piony. Wiosna jest cudowna! Szczególnie, gdy ma się w sercu beztroskę i… miłość…Przeszła obok mnie, tak, że miałem wgląd w jej głębokie, urzekające, rozpływające się w swej toni niby ocean błękitne oczy. Do tego promienie niewinnie wtapiały się w rozświetlone pejzaże jej jasno-bladych włosów, które to unoszone przez podmuch wiosenny sięgały ku niebiosom. Przeszedłem kilka kroków, po czym instynktownie obróciłem się w jej stronę, jakby nie mogąc oderwać się od jej lśniącej aparycji. Zobaczywszy jej oczy zwrócone ku mnie rozradowałem się ogniście, aż nietaktownie, ona za to zmieszana czekała na mój pierwszy krok…

Przedstawiwszy się ująłem jej dłoń pod wpływem boskiego szału, ona za to swym niemym wzrokiem również oszalałym z zakochania przyjęła gest mej miłości. Nie bacząc na rychły charakter znajomości udaliśmy się do pobliskiej kawiarni, gdzie to pochłonięci rozmową wtapialiśmy się w siebie wzrokiem tak namiętnym i dogłębnym, że aż pięknym…

***

U progu lata, w cieniu wiosennych porywów i zachłannych promieni słońca spotykałem się ze swą miłością w tamtejszym parku niemalże codziennie. Wiedliśmy życie skupione wokół miłości. Nasze żarliwe pocałunki były swego rodzaju dowodami naszego uczucia, uwypuklając jego boskość. Nasze emocje dryfowały w kierunku przyszłości, tak, że już moja miłość bez zaskoczenia spojrzała na mnie, gdy uklęknąłem przed jej obliczem. Ja także bez zdziwienia przyjąłem słowo „tak”.

Wtedy rozpoczęły się dla nas czasy nieskazitelnej miłości, która przyćmiewała życie. Kochałem ją bezpamiętnie, tak jak i ona mnie. Roztapialiśmy się w miłości, stając się coraz dojrzalsi i pewniejsi swej przyszłości. Byliśmy w końcu po słowie! I tak, istotnie, gdy słońce zaczęło unosić się z gracją dostojniejszą niż w każdy inny dzień roku przyrzekliśmy sobie u ołtarzy miłość. I kosztowaliśmy rozkoszy małżeńskich, aż po smutny i dżdżysty październik, który miał zwiastować najgorsze…

***

Szliśmy parkiem w ciszy, wiedzieliśmy bowiem jaki czas nadchodzi. Złota jesień przemijała, a my wiedzieliśmy, że tak jak drzewa uwiędną, tak też moją miłość opuści życie. I istotnie, chodziliśmy po parku coraz rzadziej, aż w końcu nasz park stał nam się zupełnie obcy. Przykuta do łóżka marniała patrząc zza firanek na świat. Cieszyliśmy się jednak, tak na siłę i od niechcenia. W końcu jednak nawet ogień prawdziwej miłości przestał razić jej twarz, niegdyś tak uśmiechniętą, dziś noszącą znamię cierpienia.

Nie minęło wiele czasu, gdy jej domem stał się szpitalny hol. Byłem przy niej, a ona coraz marniejsza cieszyła się z jednego – że z okna szpitalnego był widoczny park. Taki, jak ten, w którym się poznaliśmy. Sam nie wiem, czy widok ten bardziej ją przygnębiał czy niósł ukojenie, w każdym bądź razie wyglądała tam aż po swój ostatni dzień…

***

Siarczysty mróz stąpał po ziemi, a ja szedłem pośród mórz granitu. Każdy nosił na sobie piętno czyjegoś życia, tchnienia wydanego w głuchej ciszy wszechświata. I była też tam moja miłość, a jej imię zasypał śnieg. Łzy zamarznięte raniły moją twarz, a wichura wdzierała się pod płaszcz ubrania. Zapaliłem znicz i odszedłem, bo cóż mogłem zrobić? Ehhh, życie, życie… 

Leon Łopata: Ehhh, życie, życie… [Kącik Literacki Uczta]

Ehhh, życie, życie…

Zapach kwitnących łąk zazieleniającego się parku upoił moje zmysły. Spacerowałem samotnie, kręcąc się wzdłuż alei dumnych drzew, które stały w szeregu niby szachowe piony. Wiosna jest cudowna! Szczególnie, gdy ma się w sercu beztroskę i… miłość…Przeszła obok mnie, tak, że miałem wgląd w jej głębokie, urzekające, rozpływający się w swej toni niby ocean błękitne oczy. Do tego promienie niewinnie wtapiały się w rozświetlone pejzaże jej jasnobladych włosów, które to unoszone przez podmuch wiosenny sięgały ku niebiosom. Przeszedłem kilka kroków, po czym instynktownie obróciłem się w jej stronę, jakby nie mogąc oderwać się od jej lśniącej aparycji. Zobaczywszy jej oczy zwrócone ku mnie rozradowałem się ogniście, aż nietaktownie, ona za to zmieszana czekała na mój pierwszy krok…

Przedstawiwszy się ująłem jej dłoń pod wpływem boskiego szału, ona za to swym niemym wzrokiem również oszalałym z miłości przyjęła gest mej miłości. Nie bacząc na rychły charakter znajomości udaliśmy się do pobliskiej kawiarni, gdzie to pochłonięci rozmową wtapialiśmy się w siebie wzrokiem tak namiętnym i dogłębnym, że aż pięknym…

***

U progu lata, w cieniu wiosennych porywów i zachłannych promieni słońca spotykałem się ze swą miłością w tamtejszym parku niemalże codziennie. Wiedliśmy życie skupione wokół miłości. Nasze żarliwe pocałunki były swego rodzaju dowodami naszego uczucia, uwypuklając jego boskość. Nasze emocje dryfowały w kierunku przyszłości, tak, że już moja miłość bez zaskoczenia spojrzała na mnie, gdy uklęknąłem przed jej obliczem. Ja także bez zdziwienia przyjąłem słowo „tak”.

Wtedy rozpoczęły się dla nas czasy nieskazitelnej miłości, która przyćmiewała życie. Kochałem ją bezpamiętnie, tak jak i ona mnie. Roztapialiśmy się w miłości, stając się coraz dojrzalsi i pewniejsi swej przyszłości. Byliśmy w końcu po słowie! I tak, istotnie, gdy słońce zaczęło unosić się z gracją dostojniejszą niż w każdy inny dzień roku przyrzekliśmy sobie u ołtarzy miłość. I kosztowaliśmy rozkoszy małżeńskich, aż po smutny i dżdżysty październik, który miał zwiastować najgorsze…

***

Szliśmy parkiem w ciszy, wiedzieliśmy bowiem jaki czas nadchodzi. Złota jesień przemijała, a my wiedzieliśmy, że tak jak drzewa uwiędną, tak też moją miłość opuści życie. I istotnie, chodziliśmy po parku coraz rzadziej, aż w końcu nasz park stał nam się zupełnie obcy. Przykuta do łóżka marniała patrząc zza firanek na świat. Cieszyliśmy się jednak, tak na siłę i od niechcenia. W końcu jednak nawet ogień prawdziwej miłości przestał razić jej twarz, niegdyś tak uśmiechniętą, dziś noszącą znamię cierpienia.

Nie minęło wiele czasu, gdy jej domem stał się szpitalny hol. Byłem przy niej, a ona coraz marniejsza cieszyła się z jednego – że z okna szpitalnego był widoczny park. Taki, jak ten, w którym się poznaliśmy. Sam nie wiem, że widok ten bardziej ją przygnębiał czy niósł ukojenie, w każdym bądź razie wyglądała tam aż po swój ostatni dzień…

***

Siarczysty mróz stąpał po ziemi, a ja szedłem pośród mórz granitu. Każdy nosił na sobie piętno czyjegoś życia, tchnienia wydanego w głuchej ciszy wszechświata. I była też tam moja miłość, a jej imię zasypał śnieg. Łzy zamarznięte raniły moją twarz, a wichura wdzierała się pod płaszcz ubrania. Zapaliłem znicz i odszedłem, bo cóż mogłem zrobić? Ehhh, życie, życie…